„Jezus przyszedłszy do swego miasta rodzinnego, nauczał ich w synagodze, tak że byli zdumieni i pytali: <<Skąd u Niego ta mądrość i cuda?>>”(Mt 13, 53)
Jezus przyszedł do swego miasta. Przyszedł do swoich najbliższych, do ludzi, którzy dobrze Go znali. I których On znał. Przyszedł i nauczał.
Nie bał się, choć widział ich reakcje. Chociaż słyszał ich opinie, zdziwienie. Chociaż widział, jak oni Mu nie dowierzali. Jednak mimo wszystko nauczał. Nauczał, bo chciał przekazać im Dobrą Nowinę. Bo chciał, by poznali Boże słowo.
I ja też staję przy najbliższych. Staję i… milknę. Nic nie mówię, bo się boję. Bo przecież mnie znają. Znają moje słabości i upadki. Bo przecież znam ich reakcję, którą tyle razy widziałem. Bo nie chcę ich urazić.
Łatwiej przychodzi mi świadczyć przed obcymi. Przed ludźmi, którzy mnie nie znają. Których ja nie znam. Wtedy się nie boję. Nie krępuję się. Nie szukam odpowiednich słów. Mówię tak, jak chce tego Pan. Prosto.
A Jezus pokazuje, że zawsze powinienem być gotowym do świadectwa. Zawsze powinienem mówić to co ważne. Jak najprościej. Nawet, gdy znam tych, z którymi rozmawiam. Nawet, gdy oni mnie znają i mogą nie dowierzać. Mam świadczyć. A resztę zostawić Bogu. I ich wierze.
Jezus przyszedł do swego miasta. Przyszedł do tych, którzy znali Go najlepiej. I został zlekceważony. Ale się nie poddał. Dalej nauczał. Bo ich kochał.
I ja mam tak jak On iść. I mówić o Jego miłości. I świadczyć, nawet jak mnie zlekceważą. Nawet, jak mi nie uwierzą, bo będą mnie znali. Mam mówić. Z miłością i z miłości.