„Jezus powiedział: Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy naszedł czas uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe. Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. […] Wtedy rozgniewany gospodarz nakazał słudze: <<Wyjdź co prędzej na ulice i zaułki miasta i wprowadź tu ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych! […] Albowiem powiadam wam: Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty.>>” (Łk 14, 16-18a. 21. 24)
Dziś Jezus znowu zaprasza mnie na ucztę. Zaprasza i czeka na reakcję. Czeka na moją odpowiedź. Zaprasza i uświadamia, że ode mnie zależy czy będę z Nim ucztował.
Bo mogę zachować się jak goście z przypowieści. Oni mieli zaproszenie. Ale mieli też (wcale nie mało ważne) wymówki. Musieli zająć się swoimi sprawami i dlatego nie mogli przyjść. Nie teraz.
I ja często tak się zachowuję. Jezus puka do mojego serca. Zaprasza na ucztę, jaką jest spotkanie z Nim, a ja… Ja mam wymówki. Mam ważne (i mniej ważne) sprawy. Muszę zająć się domem. Muszę odpocząć. Muszę…
A Jezus pokazuje, że nic nie może być ważniejsze od Niego. Od Jego zaproszenia, do którego tak bardzo się przyzwyczaiłem. Które już dawno zakopałem w swoim sercu i przysypałem je swoimi wymówkami.
I dlatego chromi i ubodzy wchodzą na ucztę przede mną. Bo oni nie oczekują zaproszenia. Nie uważają, że im się należy. Oni w swej nędzy, swym grzechu potrafią zaufać. I podziękować. Bo nie są przywiązani do niczego.
Jezus urządza ucztę. Już dawno mnie zaprosił. Już dawno powiedział, że chce bym z Nim biesiadował. I codziennie ponawia to zaproszenie. Tylko ja muszę postawić Go nad wszystkim co mam. Nad swoimi obowiązkami. Nad swoim odpoczynkiem. Nad swoimi przyjemnościami. Muszę mu zaufać i pójść, gdy mnie woła.
Tylko tak będę z Nim ucztował naprawdę. I odnajdę Go w swoich obowiązkach, swoim odpoczynku i swoich przyjemnościach. Bo On tam będzie. A ja będę tam gdzie On.