„Jezus wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wyszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe […] Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę.” (Łk 9, 28-29. 32)
Jezus zabiera mnie na górę. Zabiera by ukazać swoją chwałę. By pokazać, że On jest Bogiem. I Panem wszystkiego co mnie otacza.
A ja wciąż śpię! Jak uczniowie. I żyję w śnie moich przyzwyczajeń. Moich wyobrażeń. Moich lęków.
I dlatego nie potrafię Go rozpoznać. Nie dostrzegam Jego działania i Jego chwały. Nie widzę Go, choć wciąż na Niego patrzę.
A Jezus jest. Przez cały czas przy mnie. Jest i działa. Jest i przemienia to co we mnie słabe. Jest i czyni moje serce nowym. Kawałek po kawałku.
Z każdy krokiem pod górę pozwala mi się rozpoznawać. Jak uczniom w drodze do Emaus wyjaśnia mi pisma. Tłumaczy prawo. I tak samo pozwala ukazuje się przy łamaniu chleba. Podczas Eucharystii.
Bo Jezus zabiera mnie na górę by mnie obudzić. By wyrwać mnie z moich snów. Z mego marazmu. By tchnąć we mnie nowe życie. Nawet jeśli na początku jak Piotr nie będę wiedział co robić . Nawet jeśli nie wszystko od razu zrozumiem i będę reagował mało logicznie.
On i tak będzie przy mnie. Będzie cały czas mnie uczył. Wciąż będzie pobudzał mnie do działania. Będzie zachęcał (i zapraszał) do modlitwy. Do spotkania z Ojcem.
Bo Jezus chce bym tak jak On wszystko łączył z Bogiem. Bym tak jak On, we wszystkim szukał Bożej chwały. Bym widział ją tam, gdzie teraz widzę tylko siebie. Swój strach.
Ale to ode mnie zależy co z tym zrobię. Czy się obudzę? Czy pójdę za Jego głosem? Czy pozwolę Mu zabrać mój strach?
On pokazał mi drogę. Czy nie pójdę?