„Moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela.” (Łk 2, 30-32)
Symeon wyczekiwał Pana. Czekał na Jego przyjście i Go wypatrywał. I dlatego Go nie przegapił. Ujrzał Tego, którego zapowiadali prorocy. Który przyniósł światu zbawienie. Jezusa Chrystusa.
I ja mogę Go oglądać. Codziennie. W kawałku chleba. W hostii, która staje się Jego ciałem. I mogę się z Nim spotkać. W Słowie. I w drugim człowieku.
Tylko czy Go wypatruję? Czy jak Symeon czekam na Niego i Go pragnę? Czy chcę wziąć Go w objęcia?
Tak często Go nie zauważam. Nie zwracam na Niego uwagi. Wpatruję się w hostię i… widzę kawałek chleba. Nie dostrzegam Go w Jego słowie i tych, których spotykam. Przyzwyczaiłem się do tego, że jest obecny. I nic z tym nie robię.
A Jezus i tak przychodzi. Przychodzi, by przynieść światło do mojego życia. By stać się światłem dla mnie, dla mojej żony i moich dzieci. Przychodzi bym mógł powstać. I kochać. I bym sam stał się Jego światłem tam, gdzie jestem.
Ale to ode mnie zależy czy tak się stanie. Bo Jezus daje światło, ale ja mogę ja zgasić. Mogę je ukryć i o nim zapomnieć. I nadal żyć w ciemności (swego grzechu i swoich iluzji).
Bo światło Jezusa pokonuje każdy mrok. Pozwala dostrzec to, co we mnie jest ciemnością. To, co oddala mnie od Niego i nie pozwala mi normalnie żyć. I to zmienić.
Symeon wyczekiwał Pana. I dlatego Go nie przegapił. A ja?