„O zmierzchu uczniowie Jezusa zeszli nad jezioro i wsiadłszy do łodzi przeprawili się przez nie do Kafarnaum. Nastały już ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł; jezioro burzyło się od silnego wiatru.” (J 6, 16 – 18)
Uczniowie wypłynęli sami. Zostawili Jezusa na górze. I wyruszyli na jezioro.
Nie była to dla nich pierwszyzna. Znali to jezioro jak własną kieszeń. Pływali po nim wielokrotnie. A jednak coś poszło nie tak. Zaskoczyły ich ciemności oraz wiatr.
Lecz Jezus ich nie zostawił. Poszedł za nimi. Pomimo ciemności. Pomimo wzburzonej wody. Doszedł do nich po wodzie.
A oni Go od razu nie rozpoznali. Ujrzeli Go i się przerazili.
Ale Jezus ich uspokoił. Dał im prawdziwy spokój i pozwolił bezpiecznie dopłynąć do celu.
I ja jestem jak uczniowie. Wiele razy wyruszam sam. Idę, bo przecież znam drogę. Przecież tyle razy ją przechodziłem. Znam każdy zakręt. Każde niebezpieczeństwo. I ze wszystkim poradzę sobie sam.
I dlatego zostawiam Jezusa.
Ale nie zawsze jest tak jak to sobie wyobrażam. Nie zawsze wszystko idzie po mojemu. Często fale zalewają moją łódź. Korzenie wiążą moje nogi. A ciemność nie pozwala nic dojrzeć.
Ale wtedy jeszcze wyraźniej mogę poczuć Jego obecność. On przychodzi. Pomimo ciemności i fal. Przechodzi obok, bo chce mi pomóc. Tylko ja nie zawsze Go rozpoznaję.
Bo Jezus nigdy mnie nie zostawia. Jest zawsze przy mnie, nawet gdy wydaje mi się, że jest na górze. Nawet gdy ja sam odbijam od brzegu. On jest i czeka, bo chce mi pomóc. Ale nie chce tego robić na siłę.
On przychodzi, gdy sobie nie radzę. Przychodzi, jak trzeba to po wodzie. Przychodzi pośród moich problemów, trudności, spraw codziennych. Przychodzi w swoim Słowie, a także w drugiej osobie. A ja się Go boję. Boję się Jego interwencji. Boję się Jego obecności.
Bo Go nie wypatruję…
A On przychodzi!