„Pewien człowiek założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał tłocznię i zbudował wieżę. W końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. W odpowiedniej porze posłał do rolników sługę, by odebrał od nich część należną z plonów winnicy. Ci chwycili go, obili i odesłali z niczym. Wtedy posłał do nich drugiego sługę; lecz i tego zranili w głowę i znieważyli. Posłał jeszcze jednego, tego zabili. I posłał wielu innych, z których jednych obili, drugich pozabijali. Miał jeszcze jednego, ukochanego syna. Posłał go jako ostatniego do nich.” (Mk 12, 1-6a)
Jestem jak rolnicy z przypowieści. Nie przyjmuję Bożych Słów. Nie słucham Boga, który do mnie mówi. Buntuję się, gdy Bóg każe mi coś zrobić.
Dostałem winnicę. Dostałem by ją uprawiać. Ale ona nie jest moja. Ona jest Boga i On ma do niej pełne prawo. A ja się z tym nie zgadzam. Chcę sam rządzić. Chcę Bogu narzucać co może z tej winnicy brać. Chcę…
A Bóg przychodzi. Przychodzi po owoce i mówi. I prosi. Nie zmusza. On puka codziennie ze swoim Słowem. I pyta…
A ja odpowiadam. Agresją. Buntem. Zniechęceniem. Zachowuję się jak małe dziecko i tupię. Bo ja chcę. Bo mi się należy. I nie dziękuję, tylko żądam.
Bo przecież dostałem winnicę. Dostałem i mam do niej pełne prawo. Mam prawo zrobić z nią co chcę, nawet jak ona nie przynosi owoców. I nie muszę nikogo o nic pytać. Nikogo nie muszę do niej zapraszać. Nawet jej właściciela. Nawet Boga.
A On przychodzi. Przychodzi w swoim Słowie. Przychodzi w swoich sługach. Przychodzi w swoim Synu. Przychodzi bo się o mnie troszczy. Przychodzi by mi pomóc. I czeka… na mój gest.