„Zachariasz został napełniony Duchem Świętym i prorokował, mówiąc: <<Z wysoka Wschodzące Słońce nas nawiedzi, by zajaśnieć tym, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają, aby nasze kroki zwrócić na drogę pokoju>>.” (Łk 1, 67. 78b-79)
Jeszcze tylko ostatni prezent. Ostatnia potrawa. Ostatnie porządki. Ciągła gonitwa. Za czym? Po co?
STOP!
Tak się nie da. Przecież nie o to chodzi.
Dzisiaj Bóg wzywa mnie bym się zatrzymał. Bym zwolnił, bo przede mną ostatnia prosta. Ostatni odcinek, ale jak istotny. I jak trudny.
Bo na końcu dojdę do Wschodu Słońca. Do Boga, który przychodzi. By Go ujrzeć. Ale czy na pewno?
I właśnie po to Bóg daje dzisiejszy wieczór. Daje czas wyciszenia. Czas zatrzymania. Daje szansę, bym nie przegapił nadchodzącego Pana.
Tak jak nie przegapił Go Zachariasz. On, któremu właśnie urodził się syn. Któremu wywróciło się do góry nogami życie (wie to każdy ojciec) staje i zaczyna prorokować. Zaczyna wielbić Boga, bo wie, że to wszystko ma w Nim sens. Że to wszystko jest Jego dziełem. I Jego darem. I jest spokojny.
A ja łatwo wpadam w popłoch. Śpieszę się, by załatwić wszystkie sprawy. By wszystko było tak jak należy. A i tak zawsze coś pominę. Coś opóźnię. Coś zawalę.
A Bóg przychodzi. Jak Wschodzące Słońce. Po każdej nocy. By dać światło. By rozjaśnić wszystkie mroki mojego życia. I uspokoić moje kroki.
Ja muszę tylko Go wypatrywać. I oczekiwać. Jak Zachariasz.